Nikt nie powiedział że życie z myśliwym jest łatwe. Jak ktoś
nie wierzy to może zapytać żony myśliwego. Dlaczego? No proste, jak tylko
pełnia pojawia się na horyzoncie to nagle mąż w dziwny sposób się rozpływa. Znika
jak kamfora. Często to rodzi konflikty i spięcia, a jak wiadomo w starciu z
wkurzoną żoną drodzy Panowie raczej szans nie macie. Wy jedno słowo ona
piętnaście, eh…
I dlatego najbardziej przebiegłym załatwieniem sprawy
jest zarażenie swojej kobiety pasją. Moja druga lepsza połowa była na tyle
przebiegła albo na tyle miała szczęście że gdy na siebie wpadliśmy oboje już
polowaliśmy. Oczywiście jak tylko nadarzyła się okazja nie mogliśmy odpuścić
sobie pierwszego wspólnego wyjazdu w łowisko. Wybór padł na koło Łukasza, po
szybkim telefonie do łowczego i powiadomieniu go o wspólnych łowach oraz po
uzyskaniu odstrzałów mogliśmy wybrać się w Knieję. Gdy tylko wjechaliśmy w
obwód mojego prywatnego myśliwego posypały się historyjki na temat miejsc które
mijaliśmy oraz wytłumaczenie dlaczego tak, a nie inaczej się nazywają. Pogoda była
piękna pomimo tego, że trochę wiało. Słońce chowało się powoli za horyzontem i
tylko delikatnie rysowało nad ścianą lasu pomarańczowo-czerwoną poświatę a nad
nami nie było ani jednej chmury. Gdy tylko zajechaliśmy na miejsce docelowe,
wysiedliśmy z auta i przygotowaliśmy się na wyjście na spacer- na horyzoncie
pojawił się zając. Zrobił słupek, postawił słuchy i wyglądało na to, że robi
rozpoznanie terenu. Bardzo powoli i po cichutku podążaliśmy w jego kierunku. Gdy
tylko nas dostrzegł okazało się że nie jest taki kozak na jakiego starał się
zgrywać. Po tym, jak odbiegając od nas a skoki wyprzedzały słuchy, uznał że
jest na bezpieczną odległość jeszcze na chwilę się zatrzymał. Zabębnił jeszcze raz
o zmarzniętą ziemię podeszwami ale gdy zauważył że raczej nie ma szans żeby nas
wystraszyć zwątpił i oddalił się już całkiem.
W momencie gdy doszliśmy na ambonę, a Łukasz już kilka
razy usłyszał „ciiiiii” od świeżo upieczonej Diany i chwilowo chyba zastanawiał
się, po co on właściwie mnie zabrał słońce całkowicie schowało się za lasem. Weszliśmy
powoli na ambonę i zaczęliśmy lustrować teren. Każdy w swoją stronę i każdy za
czymś innym. Ja szukałam rudzielca a Łukasz dzików. I wyobraźcie sobie, że po
dwóch godzinach obserwowania kóz, zajęcy i tak poza tym totalnej pustyni w
końcu odstawiłam lornetkę i kompletnie zmarznięta przytuliłam się do mojego
Szczęścia. I wtedy w tym samym momencie ktoś chciał zrzucić nas z ambony. Tym razem
ja usłyszałam komendę „ciii…’’ a odgłosy pod amboną się nasiliły. Trwało to
minutę, dwie, w końcu pięć a ktokolwiek był pod nami nie miał zamiaru się
wynieść. „Borsuk” usłyszałam ciche mruknięcie do ucha. „Jasne, ale ściema. Niby
skąd wiesz?- pomyślałam przez chwile a potem wychyliłam się ostrożnie. Faktycznie!
Pod nami był borsuk i nawet ani śnił popatrzeć w górę. Powoli zaczynał mnie
wkurzać i chyba wyczuł że mam dość. Nagle ambona przestała być interesująca,
wychylił się na drogę i oddalił. To był moment, w którym stwierdziłam, że chyba
przymarzłam do szczebelków. Łukasz nie miał sumienia dłużej mnie męczyć i na
widok mojego wzroku kota ze Shreka zarządził powrót do domu. I pomimo, że tym
razem Hubert nie był tak łaskawy co do napotkanego zwierza, pozwolił nam
wspólnie dzielić pasję i przeżywać razem coś, co tak bardzo oboje kochamy.