poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Nasz pierwszy raz.



Nikt nie powiedział że życie z myśliwym jest łatwe. Jak ktoś nie wierzy to może zapytać żony myśliwego. Dlaczego? No proste, jak tylko pełnia pojawia się na horyzoncie to nagle mąż w dziwny sposób się rozpływa. Znika jak kamfora. Często to rodzi konflikty i spięcia, a jak wiadomo w starciu z wkurzoną żoną drodzy Panowie raczej szans nie macie. Wy jedno słowo ona piętnaście, eh…
I dlatego najbardziej przebiegłym załatwieniem sprawy jest zarażenie swojej kobiety pasją. Moja druga lepsza połowa była na tyle przebiegła albo na tyle miała szczęście że gdy na siebie wpadliśmy oboje już polowaliśmy. Oczywiście jak tylko nadarzyła się okazja nie mogliśmy odpuścić sobie pierwszego wspólnego wyjazdu w łowisko. Wybór padł na koło Łukasza, po szybkim telefonie do łowczego i powiadomieniu go o wspólnych łowach oraz po uzyskaniu odstrzałów mogliśmy wybrać się w Knieję. Gdy tylko wjechaliśmy w obwód mojego prywatnego myśliwego posypały się historyjki na temat miejsc które mijaliśmy oraz wytłumaczenie dlaczego tak, a nie inaczej się nazywają. Pogoda była piękna pomimo tego, że trochę wiało. Słońce chowało się powoli za horyzontem i tylko delikatnie rysowało nad ścianą lasu pomarańczowo-czerwoną poświatę a nad nami nie było ani jednej chmury. Gdy tylko zajechaliśmy na miejsce docelowe, wysiedliśmy z auta i przygotowaliśmy się na wyjście na spacer- na horyzoncie pojawił się zając. Zrobił słupek, postawił słuchy i wyglądało na to, że robi rozpoznanie terenu. Bardzo powoli i po cichutku podążaliśmy w jego kierunku. Gdy tylko nas dostrzegł okazało się że nie jest taki kozak na jakiego starał się zgrywać. Po tym, jak odbiegając od nas a skoki wyprzedzały słuchy, uznał że jest na bezpieczną odległość jeszcze na chwilę się zatrzymał. Zabębnił jeszcze raz o zmarzniętą ziemię podeszwami ale gdy zauważył że raczej nie ma szans żeby nas wystraszyć zwątpił i oddalił się już całkiem.
W momencie gdy doszliśmy na ambonę, a Łukasz już kilka razy usłyszał „ciiiiii” od świeżo upieczonej Diany i chwilowo chyba zastanawiał się, po co on właściwie mnie zabrał słońce całkowicie schowało się za lasem. Weszliśmy powoli na ambonę i zaczęliśmy lustrować teren. Każdy w swoją stronę i każdy za czymś innym. Ja szukałam rudzielca a Łukasz dzików. I wyobraźcie sobie, że po dwóch godzinach obserwowania kóz, zajęcy i tak poza tym totalnej pustyni w końcu odstawiłam lornetkę i kompletnie zmarznięta przytuliłam się do mojego Szczęścia. I wtedy w tym samym momencie ktoś chciał zrzucić nas z ambony. Tym razem ja usłyszałam komendę „ciii…’’ a odgłosy pod amboną się nasiliły. Trwało to minutę, dwie, w końcu pięć a ktokolwiek był pod nami nie miał zamiaru się wynieść. „Borsuk” usłyszałam ciche mruknięcie do ucha. „Jasne, ale ściema. Niby skąd wiesz?- pomyślałam przez chwile a potem wychyliłam się ostrożnie. Faktycznie! Pod nami był borsuk i nawet ani śnił popatrzeć w górę. Powoli zaczynał mnie wkurzać i chyba wyczuł że mam dość. Nagle ambona przestała być interesująca, wychylił się na drogę i oddalił. To był moment, w którym stwierdziłam, że chyba przymarzłam do szczebelków. Łukasz nie miał sumienia dłużej mnie męczyć i na widok mojego wzroku kota ze Shreka zarządził powrót do domu. I pomimo, że tym razem Hubert nie był tak łaskawy co do napotkanego zwierza, pozwolił nam wspólnie dzielić pasję i przeżywać razem coś, co tak bardzo oboje kochamy.